Wiem, że na jakiś czas opuściłem blogowanie. Jednak nie będę się nad tym rozpisywać, uznam wręcz, jakby do tego nigdy nie doszło. A więc do rzeczy! I DID IT !!! Wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale zrobiłem to. Przebiegłem MARATON! Do tej pory nie wiem jak opisać uczucie, które towarzyszyło mi przed startem, w trakcie biegu oraz na mecie. Była to niesamowita przygoda, dzięki której kolejny raz w swoim życiu, przezwyciężyłem swoje słabości, stając się silniejszym człowiekiem. Przed startem byłem bardzo wzruszony. Nie wiedziałem tak na prawdę czego mam się spodziewać, cały czas zadawałem sobie pytanie “Czy dasz radę ?”. Z jednej strony bardzo, bardzo chciałem to osiągnąć, z drugiej strony wiedziałem w jakiej sytuacji się znajdowałem. Przez ostatnie 2,5 tygodnia pauzowałem ze względu na kontuzję, nie jednego kolana, jak na początku zdawało mi się, a obydwu. Do końca nie wiedziałem czy są już zdrowe, czy nie zawiodą mnie i dadzą radę. Kolejnym ciosem była grypa, która towarzyszyła mi przez ostatni tydzień. Krótko mówiąc, coś chyba usiłowało sprawić, żebym nie przebiegł tego dystansu. Na szczęście na starcie o wszystkim zapomniałem, skupiłem się tylko i wyłącznie na trasie. Po małej rozgrzewce w końcu ruszyliśmy. Zacząłem bardzo wolno, wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Mimo, że stałem w strefie czasowej 4 - 4h 15 min, to bardzo szybko spadłem do niższej strefy czasowej. Nie przejmując się, biegłem dalej. Przy pierwszym kilometrze miałem w głowie zapewne to samo co kilka tysięcy uczestników - “jeszcze tylko 41 km”. Po drugim kilometrze załapałem dobre tempo, które pozwoliło mi wrócić do swojej strefy czasowej. Energia mnie wtedy wręcz rozsadzała, cały czas chciałem przyspieszyć, ale wiedziałem, że nie mogę, jeszcze nie teraz. Nie zgrywałem chojraka, skorzystałem z każdego punktu nawodnienia. W końcu dobiegłem do punktu żywieniowego. Strasznie byłem głodny, a banan, który dostałem tylko ten głód zwiększył. No cóż, zostało mi biec dalej, do następnego punktu. Gdy już dobiegłem, wziąłem dwa banany, które okazały się najpyszniejszymi bananami na świcie! Pierwszy kryzys dopadł mnie, gdy wybiegliśmy z miasta. Duży wiatr oraz ostry spadek terenu spowodował duży ból kolana, w związku z czym musiałem się zatrzymać na 20 sekund. Chociaż była to krótka chwila, miałem wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzili i zostałem na szarym końcu. Ruszyłem, przez chwilę było trochę lepiej, zacząłem dzwonić
po rodzinie i znajomych, odwracając uwagę od kolana. Ludzie dziwnie się patrzyli, ale rozmowa przez telefon podczas biegu jest dla mnie normą. Przy około 21 kilometrze złapał mnie kolejny dołek. Jednak mimo pierwszego potu i pierwszych oznak zmęczenia przyspieszyłem. Byłem jak w amoku, wiedziałem, że jestem zmęczony, mimo to biegłem dalej, nie myśląc czy wytrzymam kolejne 20 kilometrów. Na 28 kilometrze czekała na mnie mama, był to moment kiedy chciałem się poddać. Nie wiedziałem po co biegnę i co mnie do tego zmusiło. Zacisnąłem zęby i biegłem dalej, w końcu już tylko 14 kilometrów. Od 30 kilometra, tuż po tym jak spotkałem tatę oraz dopingujących przyjaciół, nastał długi kryzys psychiczny. Nie mogłem przestać płakać, cały czas zakrywałem twarz, żeby nikt nie widział. Ból narastał, a każdy kolejny kilometr trwał wieki. W pewnym momencie zauważyłem, że wyprzedzam peace maker’a swojej strefy czasowej. Dodało mi to siły oraz nadzieję, że złamię 4h, mimo ogromnego bólu. Tak się jednak nie stało, musiałem coraz częściej się zatrzymywać, chociaż w głębi serca nie chciałem tego. Ostatni kilometr był zdecydowanie najgorszy, nie miałem siły zupełnie na nic. Przed metą na szczęście dopadł mnie wcześniej minięty kolega, zmuszając do przyspieszenia i minięcia linii mety. Niewiele pamiętam co się wtedy działo, emocje i zmęczenie zrobiły swoje. Z mety pamiętam tylko mój najlepszy team, który mnie dopingował, biegnąc ze mną ostatnie metry oraz swój okrzyk radości (mam nadzieję, że wszyscy mnie usłyszeli). Nigdy nie zapomnę tego czego dokonałem. Może nie uzyskałem wymarzonego czasu, nie finiszowałem tak jak ćwiczyłem, nie miałem sił żeby skakać z radości na mecie, ale zrobiłem to mimo wszystko. Pokonałem wszystkie słabości, pomógł mi w tym własny upór, silna wola oraz kibicujący ludzie. Ogromnego kopa dawał mi doping, okrzyki, oklaski zupełnie obcych ludzi - było to niesamowite !!! Z racji tego, że na numerze startowym widniało moje imię, niektórzy to wykorzystywali w okrzykach. “ Dawaj Mateusz! Ciśnij do końca! Już jest bardzo blisko , DAWAJ !!! “ - są to najlepsze słowa, jakie usłyszałem kiedykolwiek od obcej osoby, długo ich nie zapomnę. Podsumowując był to mój wymarzony prezent urodzinowy z racji wczorajszych 21-szych urodzin.
kurtka: Madox
top tank: H&M
spodnie: H&M
buty: Converse
okulary: Pull&Bear
Wow ! Gratuluję sukcesu i jestem pełna podziwy wytrwałości :D
OdpowiedzUsuńhttp://looyourself.blogspot.com/
Wielkie brawa za udział! Genialne zdjęcia. :)
OdpowiedzUsuńms-black-lady.blogspot.com
Wow gratuluję tego maratonu! Fajnie, że tutaj wróciłeś :) Piękna koszulka ^^
OdpowiedzUsuń♥ YOZiZiRA.blogspot.com ♥